„Za jakie grzechy, dobry Boże?” nie jest filmem na miarę „Nietykalnych”, którego szczerą sympatią darzy już miliony widzów i który można oglądać na okrągło, bo za każdym razem tak samo śmieszy. W dodatku poprawia nastrój lepiej niż tabliczka czekolady, ponieważ skrywa w sobie tak bardzo potrzebny życiowy optymizm i życiową prostotę. Ale trzeba oddać tej najnowszej propozycji z Francji, że jest to jednak film lekki, przyjemny, z pomysłem, polotem i smakiem. I, co najważniejsze, jest niewymuszenie zabawny, czego naturalnie oczekuje się od komedii, a co nie zawsze się dostaje. „Za jakie grzechy…” bazuje na inteligentnym humorze - bez uciekania się do scen wulgarnych (w mowie i czynie) - który doceniają ludzie w różnym wieku – i to zarówno kobiety, jak i mężczyźni. A wspominam o tym, ponieważ myślenie o tym filmie w kategoriach kolejnego „filmu babskiego” jest wielkim błędem. Z tego względu, że nie „babskie” kwestie są tu najważniejsze, lecz kwestie różnic kulturowych. I to one napędzają fabułę i wywołują największy śmiech. Ot, chociażby ta z obrzezaniem, czy też ta przy żłóbku, w której pojawia się odmienność w postrzeganiu roli Chrystusa na Ziemi. Niby mała rzecz a śmieszy. I jeszcze daje do myślenia.
Nie ma w filmie opatrzonych twarzy i znanych nazwisk, co oprócz wszystkich wspomnianych wyżej atutów, jest dodatkową zaletą filmu. W każdym razie i tak najlepszą formą reklamy dla „Za jakie grzechy…” nie są i nie będą nawet najbardziej entuzjastyczne recenzje i piękne hasła-wabiki, ale rekomendacje znajomych, którzy już film widzieli. Natomiast dla naszych filmowców jest to na pewno jeden z tych zagranicznych tytułów, na przykładzie którego powinni uczyć się, jak zrobić inteligentną i śmieszną komedię, po obejrzeniu której nie czuje się konsternacji i niesmaku. Bo za jakie grzechy musimy tak męczyć się w kinie? A przecież może być tak zabawnie i przyjemnie, jak chociażby w tym filmowym przypadku.
dominon@interia.pl