Powróćmy jednak do konfrontacji najnowszego „RoboCopa” z „RoboCopem” z lat 80.: wypada ona blado… To tak jakby zestawić ze sobą apartament w najnowszym budownictwie ze starym domem ukochanej babci. Ten pierwszy, choć piękny, ekskluzywny i wielki, to jednak pusty, zimny i nie posiada tego, co ten drugi – wspomnianego klimatu i przede wszystkim duszy. Stąd też twórcom nie udało się stworzyć filmu, do którego będzie chciało się wracać. Poszli w kierunku zwykłej, hollywoodzkiej, czyli najprostszej wizualnej rozrywki, która ostatecznie pozostawia widza letnim. Wynika to z tego, że historia Alexa Murhy’ego została potraktowana bardzo pobieżnie i jest w niej duża skrótowość. Przywołać tu należy chociażby najważniejszy fragment tej opowieści, czyli śmierci i „przeobrażenie” głównego bohatera w RoboCopa. Przypomnę, że u Verhoevena Murphy wpada w sidła przestępców, którzy mając z tego wielką radość, biją go, dręczą, odstrzeliwując mu chociażby dłoń i pakując w niego całe swoje magazynki, by ostatecznie strzelić mu w głowę. Następnie widzimy, jak transportują go już w zasadzie martwego do szpitala i tam próbują odratować. Dopiero po tym następuje „stwarzanie” RoboCopa, któremu przyglądamy się oczami samego bohatera. Tu zaś dochodzi do wybuchu samochodu (jest to w zwiastunie, więc niczego tak naprawdę nie zdradzam), by w następnej scenie zobaczyć już gotowego cyborga. Nie ma więc miejsca i czasu, by przejąć się losem Murphy’ego. I tak jest do samego końca. Czego nie można powiedzieć o filmie Verhoevena, który jest przejmujący i zdecydowanie dużo bardziej realny.
Jedno, czym się wyróżnia ta nowa wersja, na co warto zwrócić uwagę, to tym, że twórcy starają się pokazać wyższość człowieka nad maszyną. RoboCop-Murphy walczy ze swoimi emocjami, wspomnieniami, które – by był supergliną i działał szybko i sprawnie – przykręcane mu są przy byle okazji. Szkoda tylko, że twórcy nam tych emocji nie potrafią podkręcić w trakcie seansu. Wtedy na pewno byłoby ciekawie.
dominon@interia.pl