Prawda, że jest to intrygujące i stwarza niezłe pole do twórczego popisu? Niestety właśnie tego twórczego popisu tu zabrakło. Historia przykładnej, nowobogackiej rodziny Sandinów (pana Sandina gra Ethan Hawke), do domu której wdziera się grupa młodych, zamaskowanych ludzi żądnych krwi, szybko zamienia się w krwawą jatkę, i równie szybko się kończy. Brakuje tutaj jakiegoś pogłębienia problemu, jakiejś szczerej, niepowierzchownej refleksji na temat zaproponowanej w filmie wizji ustroju – takiego państwowego i prawnego przyzwolenia na odbieranie życia drugiemu człowiekowi (tutaj: eliminacja przede wszystkim najsłabszych i nic nie wnoszących do życia jednostek) w imię dobrobytu i sprawnego funkcjonowania społeczeństwa. Owszem, w stopniu minimalnym gdzieś próbuje się to przemycić, tak między wierszami, w postawach poszczególnych bohaterów, ale zdecydowanie jest to niewystarczające. Nie ma tu mowy o jakichś zasadach moralnych, religii, etyce. Dlatego od bohaterów i świata, w którym żyją bije pustka i sztuczność, a ich znikome dylematy nikną w tym rozlewie krwi.
Jest to więc arkadyjska wizja Ameryki - taka wariacja pt. „Co by było, gdyby…”, ale służąca głównie straszeniu (pierwsza połowa seansu naprawdę wzbudza niepokój, wywołując porażającą ciszę w sali kinowej) i epatowaniu przemocą, a nie wprowadzeniu do poważnej dyskusji. Stąd „Noc oczyszczenia” jest filmem jednorazowym, który jeśli już zostanie przez kogoś obejrzany
i zapamiętany, to właśnie ze względu na swój – podkreślę – zmarnowany temat.
dominon@interia.pl