Tym razem akcja przenosi się z Ameryki do Londynu. Pretekstem do tego jest nagła śmierć brytyjskiego premiera i uroczystości pogrzebowe z tym związane. To tutaj, w Londynie, gdzie z tej smutnej okazji gromadzą się przywódcy wielu państw, rozpoczyna się kolejne polowanie na prezydenta USA i kolejna walka z terrorystami. Nie trudno też domyślić się, skąd są ci terroryści i jakimi pobudkami się kierują. Najważniejsze jest jednak to, że w „Londynie…” – skoro mamy do czynienia z niejako ciągiem dalszym – wszystkiego jest więcej: terrorystów, wybuchów i zniszczenia – czyli jeszcze więcej efektów specjalnych w służbie rozrywki. Natomiast fabularnie tak naprawdę nic się nie zmienia – schemat jest ciągle taki sam. Kolejny raz mamy do czynienia z filmem zrobionym według sprawdzonego przepisu, który ponownie ma się sprawdzić. I – jeśli chodzi o mnie - on się sprawdza. O ile nie wymaga się od niego realizmu, nie szuka scenariuszowych naiwności i nie wysila organu myślowego. Jest więc głośno, jest efektownie, jest dynamicznie, jest w odpowiednich momentach śmiesznie, a nawet po amerykańsku patetycznie (chodzi oczywiście o podkreślenie wielkości nie tyle funkcji prezydenta USA, co potęgi amerykańskiego narodu i jego nieśmiertelnego ducha walki), przez co czas płynie przyjemnie i emocjonująco. Bo właśnie o to w tym wszystkim chodzi.
Recenzując kiedyś „Olimp w ogniu”, nazwałem go „nawalanką”. Dla „odmiany” „Londyn w ogniu” nazwę „rąbanką” - idealną na piątkowy czy sobotni wieczór. Warto jednak przy tym pamiętać, że z tego typu filmami jest jak z fast foodami: od czasu do czasu można i należy sobie na nie pozwolić. Tak dla zwykłej, pusto kalorycznej przyjemności. Ale w dużych ilościach mogą zaszkodzić.