„Last Vegas” pozwala wierzyć, po pierwsze, że starość, a co za tym idzie emerytura, wcale nie musi równać się zgnuśnieniu i spędzaniu monotonnych wieczorów w kapciach przed telewizorem, a po drugie, że ci najlepsi aktorzy, znani już z tylu filmów, pomimo upływu lat wcale nie tracą na charyzmie, świeżości i uroku. Bo tak naprawdę „Last Vegas” zawdzięcza swój smak czterem nazwiskom: Douglas, De Niro, Freeman, Kline. To ci panowie pokazują aktorską i męską klasę (De Niro w końcu zagrał w komedii sensem), a przy tym czuć, że mają do siebie dystans, bo z niejednego pieca jedli chleb, i dobrze czują się w swoim towarzystwie i swoich rolach uszytych na miarę. Ich bohaterowie korzystają więc z okazji, szaleją, przełamują swoje (i lekarskie) „nie powinienem tego robić”, i po dziesiątkach przeżytych już wiosen i jesieni, odkrywają życie na nowo, dowiadując się czegoś nowego o sobie.
A nie ma chyba lepszego miejsca do takich odkryć i zaczynania wszystkiego na nowo, jak właśnie Las Vegas. Nawet jeśli jest to pierwsza i ostatnia (stąd w tytule „last”) taka podróż.
dominon@interia.pl