Bez wątpienia masowe doświadczenie udało się powtórzyć, ponieważ wszystkie części „Hobbita” cieszyły się wielkim powodzeniem, a każda kolejna odsłona była dla miłośników tej filmowej adaptacji niemałym wydarzeniem. Chociaż, tak naprawdę, każdy oceni „Hobbita” według Jacksona na swój sposób. Dla jednych więc będzie to historia niesamowicie nadmuchana (która powstała tylko po to, by zarobić) i przeładowana efektami specjalnymi, a dla innych będzie to kolejna podróż w krainę wyobraźni, w której rozmach i spektakularność są podstawą niosącą ze sobą samą przyjemność. Dlatego ocena finalnej części „Hobbita” to, jak dla mnie, ocena całej trylogii. Jednak bez wątpienia „trójka” jest najbardziej widowiskowa. Jacksonowi udało się więc osiągnąć postawiony sobie cel: Przebił sam siebie tym, co wykreował na ekranie.
W takim filmie jak „Hobbit” nie ma sensu doszukiwać się jakiegokolwiek prawdopodobieństwa. Bo nie powstał on po to, by odbijać w sobie rzeczywistość i głosić jakieś wielkie prawdy. Powstał on po to, by nas wizualnie oczarować i omamić. Po to, byśmy spędzili w kinie ponad dwie godziny z szeroko otwartymi oczami, a może i nawet ustami. Chociaż przyzwyczajeni już nie tylko trylogią „Władcy Pierścieni”, ale też innymi, powstającymi regularnie superprodukcjami, do których angażuje się komputery, to wizualne wrażenie nie jest już tak wielkie, jak było jeszcze dekadę temu. Najzwyczajniej w świecie ta efekciarskość nam spowszedniała i nawet założenie trójwymiarowych okularów już nie wyzwala w nas takiego przeżycia, jakiego byśmy oczekiwali.
A propos przeżyć. Ostatnia część „Hobbita” pełni raczej funkcję dopełnieniową, poglądową i wizualnie rozrywkową, a niżeli emocjonalną. Osobiście „Bitwa Pięciu Armii” nie była dla mnie przeżyciem, ale przyznać muszę, że przemawiający złowieszczo Smaug (na samym początku filmu), którego paszczę miałem przed oczami na wyciągnięcie ręki (zmuszony byłem wybrać wersję 3D), wywołał lekki dreszczyk. Reszta to wspomniany już po wielekroć popis tego, co to można i da się wykreować na ekranie za pomocą iluś tam ruchów myszką, w którym zabrakło miejsca na szybsze bicie serca. I tak jakoś po seansie zatęskniłem za literackim pierwowzorem, który – na zakończenie filmowej trylogii - odświeżyłem sobie tuż przed wizytą kinie. Teraz to ja toczę swoją prywatną bitwę. Jest to bitwa mojej wyobraźni i doznań płynących z czytania Tolkienowskiej powieści z filmową wyobraźnią Jacksona. Może i w tej walce wiele szarych komórek polegnie, ale mam nadzieję – pomimo wielkiej miłości do Kina – że jednak tym razem literatura wygra. Zresztą w tym konkretnym przypadku książka i film to dwa oddzielne byty, które nie potrzebują swojego towarzystwa, by świetnie sobie radzić. I taką myślową drogą polecałbym podążać. Wtedy będzie i wilk syty, i owca cała.
dominon@interia.pl