Pomysł opiera się na tym, że pewien bogaty szejk, który mieszka w Jemenie, wymarzył sobie, że chce łowić ryby…na środku pustyni. I to nie byle jakie ryby, tylko konkretne – łososie, znane z tego, że na czas rozrodu wędrują z mórz do rzek, kierując się przy tym zapachem wody w miejscu, w którym przyszły na świat. Aby pokonać tę drogę, muszą płynąć pod prąd, pokonywać różne przeszkody (np. progi rzeczne i wodospady), ryzykując przy tym swoje życie. Ale dla szejka nie ma rzeczy niemożliwych. Nawet jeśli nie posiada lampy Alladyna. W spełnianiu pozornie irracjonalnych planów pomaga mu Harriet (urodziwa i magnetyczna Emily Blunt) – jego asystentka i menadżerka jednej z wielkich korporacji – i Fred (Ewan McGregor – aktor kameleon, który w każdym kolejnym filmie tworzy oryginalną postać, niepodobną do poprzedniej) – z początku przymuszony do tego zadania człowiek z tytułem doktora, pracujący dla rządowego departamentu ds. Rybołówstwa. Natomiast nad wszystkim trzyma pieczę sam rząd, by tym niespotykanym i pozytywnym newsem odciągnąć uwagę opinii publicznej od sytuacji wojskowo-politycznej w Afganistanie. Przypomina to trochę sytuację przedstawioną w filmie „Fakty i akty” (1997) Barry’ego Levinsona, w którym to dla odwrócenia uwagi społeczeństwa od skandalu obyczajowego z prezydentem USA w roli głównej, jego doradcy wymyślają wojnę w Albanii.
Jak nie trudno się domyślić, chociażby po tytule, nie tylko o łowienie ryb tu chodzi (nawet szejkowi). Chodzi o ogólnie pojęte szczęście, z naciskiem na to wynikające z głębszego uczucia – i tego też nie trudno się domyślić – jakie połączy dwoje głównych bohaterów. Nie jest to uczucie proste i łatwe do spełnienia (Harriet ma chłopaka, który zaginął w akcji, właśnie w Afganistanie; a Fred ma żonę, z którą rozmija się… we wszystkim), ale też nie jest niemożliwe, jak niemożliwym nie jest ściągnięcie dziesięciu tysięcy łososi atlantyckich do Jemenu. Najważniejsze jest jednak to, że bohaterowie „patrzą w jedną stronę”, a nic tak nie łączy ludzi, jak właśnie wspólne cele. Szczególnie w takim uroczym zakątku – co też wynika z filmu - jak Jemen.
Co więc z tą magią w najnowszym filmie Halströma jest nie tak? Skoro wszystko tak pięknie i ładnie brzmi i wygląda. „Połów szczęścia w Jemenie”, owszem, zawiera w sobie pierwiastek magiczny, tak charakterystyczny dla reżysera, ale magia w tym filmie sprawia wrażenie, jakby była zasilana wyczerpującymi się bateriami. I chociaż mamy tu ciekawą historię (zaczerpniętą z powieści Paula Tordaya o takim samym tytule), mamy ciekawych, atrakcyjnych, zróżnicowanych i całkiem nieźle nakreślonych bohaterów, mamy też i wspomnianą wcześniej kojącą muzykę, która zdecydowanie umila seans, to w najnowszym filmie Hallströma jest – posługując się parafrazą z filmu Barei – za mało magii w magii. Nie ma tego „CZEGOŚ”; tej głębi, którą posiadają wymienione wcześniej filmy, a którą – jak to w przypadku realizmu magicznego – nie sposób ująć bezpośrednio w słowa, ponieważ można go [realizm magiczny] tylko poczuć w trakcie seansu (lub lektury książki), co odbywa się w sposób naturalny i niezauważalny. I chociaż dobrze ogląda się „Połów…”, to jednak chwilami przypływa do widza uczucie zniecierpliwienia i lekkiego znużenia. Podobne do tego, jakie towarzyszy nam podczas stania w kolejce do kasy. Co oznacza, że historia nie czaruje, jak czarować powinna. Patrzymy w ekran, słuchamy dźwięków płynących z głośników i próbujemy dać się uwieść. Tylko jakoś z trudem nam to przychodzi. A szkoda, bo potencjału tej opowieści na pewno nie brakuje.
Dlatego przygodę z ekranową magią Hallströma najlepiej rozpocząć od jego wcześniejszych filmów. Tak dla późniejszego porównania i przekonania się, że od tego reżysera można i należy wymagać więcej.
dominon@interia.pl