Zacząłem od daty, bo ona fabularnie jest tu istotna. Z tego względu, że nie tylko my jako widzowie czekaliśmy dwadzieścia lat na następną inwazję kosmitów, ale również bohaterowie filmu. Tyle że rok 2016 w filmie zdecydowanie różni się od rzeczywistego roku – głównie technologicznie. Bardziej przypomina jakąś (nie)odległą przyszłość, w której nowinki technologiczne rozwinęły się do takiego stopnia, że w zasadzie wszystko jest już możliwe. Oczywiście głównie za sprawą Obcych, bo to ich technologia sprawiła zmianę w ziemskiej maszynerii. Wszystko po to, by uchronić się przed kolejnym pozaziemskim atakiem. Jak się okazuje na nic się to zdało, bo i tak w kosmosie wśród Obcych rządzi twardym pazurem Królowa Matka, która ciągle ma chrapkę opanować Ziemię. Tym bardziej, że posiada jeszcze większy statek. Natomiast żadne (nie)ludzkie nowinki technologiczne nie są w stanie stanąć jej na drodze. Za to na drodze mogą stanąć jej ludzie, w których wystarczy wlać bojowego ducha, wygłaszając krótką i patetyczną mowę (chociaż mniej patetyczną niż za pierwszym razem), by zebrali się w sobie i dokopali obcej cywilizacji. Tyle że ci bojownicy o niepodległość, to już nowe/następne pokolenie po tym, które walczyło za pierwszym razem. Chociaż nie brakuje też już seniorów z pierwszej części, którzy pełni werwy i zacięcia pokierują juniorami. W końcu przykład idzie zawsze z góry.
Napisałem wyżej: więcej znaczy mniej. Co z tego, że statek kosmiczny jest jeszcze większy, co z tego, że inwazja jest jeszcze potężniejsza, co z tego, że wszystko jest jeszcze bardziej dynamiczne, co z tego, że kosmitów jest więcej i są więksi i groźniejsi, i co z tego, że wizualnie jest to na wyższym poziomie (i jeszcze w 3D! Chociaż, tak naprawdę, tego efektu trójwymiarowości to w filmie nie widać), skoro oglądanie najnowszej odsłony zagłady Ziemi nie sprawia nawet w połowie takiej kinowej przyjemności jak dwadzieścia lat temu. (Czyżby Roland Emmerich, który jest specem od kina katastroficznego i zrobił pierwszą część „Dnia…”, już się wypalał w tym gatunku?..) Raz, że jest to wynik fabuły, która już nic nowego i ciekawego nie ma nam do zaoferowania, dwa, że olśniewające efekty specjalne już nam się przejadają, gdyż stoi nimi już większość filmów, i trzy, że temu filmowi brakuje lekkości i polotu. Nawet poczucie humoru, wciskane na siłę, tutaj się nie sprawdza. Zero emocji. Zero prawdziwego stopniowania napięcia. To stopniowanie, czyli zapowiedź nowej inwazji, to jakaś namiastka – jakby wciśnięta na siłę w scenariusz, i to tylko dlatego, że pasuje, by coś takiego było. A kino lat 90., to kino katastroficzne, koncertowo potrafiło niepokoić od samego początku, wysyłając widzom i bohaterom filmu zapowiedzi, że niebawem wydarzy się coś, co przejdzie nasze/ich najśmielsze oczekiwania. W dodatku część druga „Dnia…” wymaga, według mnie, jednak odświeżenia sobie „jedynki”, ponieważ pojawiają się bohaterowie-seniorzy, którzy odegrali w niej ważną rolę. I chyba dobrze wiedzieć, co też kiedyś zrobili i dlaczego dzisiaj powracają, by nie głowić się nad tym przez co najmniej pół filmu.
Kolega, z którym oglądałem najnowszą próbę zagłady Ziemi przez Obcych, powiedział, że podoba mu się to, że w tej części jest mniej patosu. A mnie szczerze tym razem go zabrakło. Bo przecież ratowanie świata to rzecz wielka i wymaga wielkich słów, za którymi pójdą wielkie czyny, w dodatku – jak zawsze – z powiewającą amerykańską flagą w tle, gdyż dobrze wszyscy wiemy, że to Amerykanie najlepiej biją się o Ziemię. Chociaż w tej części mamy zdecydowanie większe kulturowe zróżnicowanie i nawet młode Chinki pokazują, gdzie jest miejsce kosmitów. Ale to i tak wszystko za mało, by wyjść z seansu pocieszonym, że kolejny raz Ziemianie odparli atak.
Dominik Nykiel