W zasadzie jedyną znaczną słabością tego filmu może się wydać jego telewizyjność. „Cristiada” jest filmem meksykańskim, i choć stara się gonić w stronę widowisk zbliżonych do tych z fabryki snów Hollywood, to razi momentami łamaną angielszczyzną czy nieoszlifowanymi efektami wizualnymi. Ale na dobrą sprawę są to sprawy, na które zwraca uwagę tylko ktoś, kto naoglądał się już w życiu tylu filmów, że jest w stanie każdy kolejny postawić w ich świetle. Dalej wymieniać nie ma tak naprawdę co. Historia „Cristiady” jest tendencyjną, ale, powiedziałbym, w tym tkwi właśnie jej siła. Bo „Cristiada”, jako jeden z naprawdę niewielu filmów, nie boi się głośno i zdecydowanie wypowiedzieć na temat katolicyzmu, jako doktrynie ważnej i godnej poświęceń. Ten film opowiada o powstaniu ruchu antykatolickim w Meksyku w latach 20. ubiegłego wieku i postawie ludu, który zdecydował się temu jawnie i zdecydowanie sprzeciwić. I tu pojawia się rzecz dla filmu najbardziej znacząca, bo lud nie bierze tu w dłonie różańców i nie modli się o łaskę, lecz zbroi się po uszy, tworzy armię, obiera taktykę i stawia fizyczny opór. Przypomina to trochę „Misję” Joffe’a, gdzie pokazane zostały dwie postawy obrony wartości religijnych. Ta oparta na modlitwie, która skutku nie przyniosła i ta oparta na walce zbrojnej, która, choć kontrowersyjna (jak bowiem katolik może kogoś zabić?) to bliższa zamierzonych efektów.
Również podobnie jak w „Misji” postacią która staje w obronie kościoła jest ateista. Postać o tyle ciekawa, że podkreślająca postawę filmu, który opiera się co prawda na katolicyzmie, lecz jednocześnie wykracza poza jego ramy, głosząc tak naprawdę zdecydowane prawo do wolności. Wolności wyboru religii, wolności jej wyznawania, możliwości walki o nią. W epizodycznej roli pojawia się tutaj świetny, choć wiekowy już Peter O’Toole. Jako miejscowy ksiądz, któremu grozi rozstrzelanie, mówi w pewnym momencie do małego chłopca (tu chodzi o konkretną postać czternastoletniego Jose Sancheza del Rio, który jako męczennik meksykański został w 2005 roku beatyfikowany przez papieża Benedykta XVI): „Kim jesteś, jeśli nie bronisz tego, w co wierzysz?”. To właśnie zdanie podkreśla ostateczną wymowę filmu, podkreśla, oraz, tak naprawdę, uniwersalizm jego wypowiedzi, bo każdy z nas, nawet jeśli nie katolik, to w coś wierzy, a przynajmniej powinien. A można wierzyć w naukę, w miłość, czy nawet w swoją żonę. I chyba grunt w tym wszystkim, aby umieć o te wartości dbać i kiedy próbują ci je odebrać, to stawić opór.
Podsumowując więc, cieszę się niezmiernie, że taki film w ogóle powstał i choć nie jest o nim głośno, to jednak jest w stanie trafić do tych, którzy są nim zainteresowani. Cieszę się, bo jest niepokorny. Nie boi się obrazić Amerykanów, którzy pojawiają się w tej historii, jako ludzie bez wartości, dla których, nawet na gruncie religijnym, liczy się tylko zysk. Nie boi się zaskoczyć widza pokazując coś, czego ten być może się nie spodziewa, albo nie chciałby oglądać. W końcu nie boi się być filmem prokatolickim, co jest dziś po prostu źle odbierane.