„Być jak Kazimierz Deyna” ciężko nazwać stricte komedią. Chociaż w zwiastunie znalazły się same (wszystkie!) śmieszne sceny, jak to zwykle bywa, co wskazywałoby, że jednak będziemy mieć do czynienia z komedią pełną gębą. To raczej sympatyczny, lekki, bezpretensjonalny portret minionych czasów. A w zasadzie to portret przełomu epok: powoli chylącego się ku końcowi komunizmowi i pierwszych lat wolnej Polski. I właśnie ten ów filmowy obrazek, pokazany z dużym przymrużeniem oka i dystansem, wywołuje uśmiech, ciepłe (ale nie gorące) uczucia, może nawet u niektórych nostalgię, ale nie – tak zapowiadane - wielkie rozbawienie. Stąd moja powściągliwość w jednoznacznej klasyfikacji „Być jak…”.
Na nasze poczucie obcowania z „historią sprzed lat” w dużej mierze wpływają odtwórcy głównych ról: Marcin Korcz (dorosły Kazik) oraz Przemysław Bluszcz (Stefan) i klnąca tu jak szewc (ale tylko podczas porodu) Gabriela Muskała (Zofia), którzy wcielają się w rodziców niezbyt przebojowego, zamkniętego w sobie Kazika. Przyjemnie patrzy się na nich i ich bohaterów; na tę ich peerelowską naiwność pomieszaną z nadziejami, że w końcu będzie żyło się lepiej. Chociażby dzięki sprzedaży białych skarpetek.
Co by nie powiedzieć o tym filmie, to nie zmienia faktu, że od „Być jak…” tchnie fabularno-realizatorską świeżością, skromnością, prostotą i spokojnością, czym wyróżnia się na tle polskich produkcji ostatnich lat. Dlatego obcowanie z filmem Anny Wieczur-Bluszcz przypomina okazjonalne zaglądanie do kuferka, w którym trzymamy przedmioty ze swojej młodości. A, jak wiadomo, do takiego kuferka zawsze warto zaglądnąć.
dominon@interia.pl