Cała ta farsa o miotającym się artyście, w dodatku posiadającym nie wiadomo skąd (lub wyobrażającym sobie, że posiada) zdolności lewitacji, telekinezy i rozmawiającym ze swoim wewnętrznym głosem (swoim ego), służy reżyserowi do zaprezentowania opinii na temat kondycji współczesnej sztuki i artysty. Ale też do wypowiedzenia się o roli krytyki i nas – zwykłych odbiorców; naszych emocjonalnych, intelektualnych i wizualnych potrzebach i gustach. Dlatego tyle mówi się w „Birdmanie” o prawdzie w życiu i na scenie, o byciu artystą i celebrytą, o podziale na sztukę wysoką i niską, o byciu ważnym i podziwianym. Stąd też tyle w tym filmie konfrontacji poglądów i słownych utarczek. Każdemu tu o coś chodzi, każdy chce przeforsować swoje poglądy i racje. A najważniejsze kwestie i prawdy bohaterowie wygłaszają najczęściej w najbardziej emocjonalnych dla nich sytuacjach. Warto więc wsłuchać się w te słowa. Tym bardziej, że – jak napisałem wyżej – odnoszą się one tak naprawdę do nas. Może właśnie dlatego seans „Birdmana” z jednej strony jest ciekawym doświadczeniem, a z drugiej strony powoduje jakiś taki wewnętrzny smutek – że jest jak jest. Że dla nas przestaje liczyć się treść i głębia. Że teraz liczy się głównie to, co nie wymaga zastanowienia, analizy, a jest szybkie i łatwe w odbiorze, i wywołuje jednorazowe emocje. Że ważne jest zaistnienie w Internecie (na youtube, na facebooku i twitterze), którego stopień mierzy się ilością wejść i kliknięć (lajków). Przestaje zaś liczyć się to, co mamy do powiedzenia i co w ogóle sobą reprezentujemy. To jednocześnie obraz tego, jak bardzo się zmieniliśmy, a co za tym idzie, jak zmienia się przez to właśnie sztuka i jej pojmowanie.
Oto wszystko zahacza właśnie „Birdman”. Film bardzo specyficzny i niekoniecznie dla każdego. To też propozycja, która najlepiej sprawdza się w mroku i zaciszu kinowej sali. Tylko wtedy, skupieni i zamknięci w konkretnym czasie oraz przestrzeni, możemy poddać się jej i w pełni poczuć tę jej wyjątkową aurę.
dominon@interia.pl