Tegoroczne Spotkania Teatralne Siemaszkowa zaczęła bardzo mocno: od realizacji rewelacyjnego teatru tańca z zaprzyjaźnionego z Rzeszowem niemieckiego Bielefeldu. Spektakl taneczny Gregora Zöllinga z Theater Bielefeld na podstawie „Snu nocy letniej” Williama Szekspira to absolutne arcydzieło. Zaczyna się normalnie – jak zwyczajny teatr dramatyczny. Widzimy aktorów wtłoczonych w solidnie zabudowaną niemiecką scenografię w stylu średniego Gierka, czy też mówiąc precyzyjniej: średniego Honeckera. Jest to typowe mieszczańskie mieszkanie, poprawne i nudne, nieco industrialne, przypominające w swej stylistyce wnętrze przedziału kolejowego. W tej przestrzeni pojawiają się postacie: dzieci, młodzież, dorośli i starsi. Szeroki przekrój wiekowy wykonawców jest skądinąd jednym z atutów tego widowiska. Postacie poruszają się, tańczą, przemieszczają w tej przestrzeni, grają ze sobą i do siebie. Potem scenografia się rozsuwa i mamy już typowe tło do teatru tańca: czyli bardzo dużo wolnej, nieco mrocznej przestrzeni, zabudowanej jedynie poprzez ciała aktorów, muzykę, światło i dźwięk. Inscenizacja odwołuje się do „Snu nocy letniej” Williama Szekspira – jednej z najbardziej znanych sztuk najbardziej znanego dramaturga. To taka klasyka klasyki. Źródłosłów teatralny. Sztuka mówi o wartościach uniwersalnych. O tym, że w życiu najważniejszą rzeczą jest miłość. O tym, że dla niej człowiek robi rzeczy bohaterskie i nikczemne. Że od niej nie ma już nic ważniejszego.
Inscenizacja poraża. Jest absolutnie doskonała. Doskonale nowatorska i piękna. Widać tu mistrzowski kunszt i wizjonerstwo reżysera. Widać też absolutne skupienie, dopracowanie szczegółów, perfekcję i wyrazistość młodych tancerzy. Poszczególne partie taneczne zachwycają. Najbardziej te, gdzie dwójka młodych ludzi splata się ze sobą, ukazując całą paletę miotających nimi uczuć i doświadczeń: od miłości, pożądania, tęsknoty za sobą, ekstazy erotycznego zbliżenia do samotności, bólu, opuszczenia, mroku, rozpaczy i wściekłości. Spektakl wielokrotnie przerywany był oklaskami. A każda kolejna partia taneczna zdawała się być lepszą od poprzedniej. Szczególnie dwie sceny zasługują na wyróżnienie: akt miłosnego zbliżenia pary młodych kochanków wpisany w deszcz spadających z nieba płatków róż i samotność ludzi czekających na telefon od ukochanego. Ten obraz warto przybliżyć. Widzimy morze stolików. Na każdym z nich - jeden magiczny przedmiot: telefon. A przed nim wpatrujący się w niego samotny, młody człowiek. Widzimy morze samotnych ludzi, którzy, każdy osobno, czekają na telefon od ukochanego. Są to ludzie w różnym wieku, różnych ras i narodowości, ale ich rozpaczliwe oczekiwanie, samotność, cierpienie i poczucie pustki są mocno uniwersalne. W spektaklu pada bardzo mało słów. Ale tutaj je słyszymy. I są wyraziste. Widzimy bardzo różnych ludzi skupionych wokół jednej obsesji: obsesyjnego oczekiwania na głos ukochanego. Ta scena poraża. Każdy w niej odnajdzie siebie. Lecz dzięki temu widzimy, że w swych neurotycznych zachowaniach nie jesteśmy osamotnieni, że na tę chorobę chorowano od wieków. Spektakl pełni więc również funkcję terapeutyczną.
Widowisko Zöllinga zachwyca. Wszystko w nim jest doskonałe. I sam pomysł, żeby klasykę światowego teatru zagrać w bardzo nieortodoksyjnej formie, i choreografia, która odbiega od zwyczajowych rozwiązań w zakresie teatru tańca i jest jakby formą pośrednią pomiędzy teatrem dramatycznym a teatrem tańca właśnie, i fantastyczne rozwiązania scenograficzno – inscenizacyjne wykonane z niemiecką precyzją, a przede wszystkim niezwykła ekspresja aktorów, którzy grają niemal na granicy ekshibicjonizmu. Rzadko kiedy, oglądając teatr, mam wrażenie, że jestem świadkiem czegoś z absolutnie najwyższej światowej półki. Tu jednak właśnie tak było.
Jako drugi w ramach „Spotkań” wystąpił Jerzy Trela z monodramem „Rozmowy z diabłem. Wielkie kazanie Księdza Bernarda”, na podstawie tekstu Leszka Kołakowskiego Spektakl zrealizowany został w „Teatrze STU” w Krakowie. Wyreżyserował go Krzysztof Jasiński, a zagrał sam wielki Jerzy Trela… I właściwie na tym powinnam zakończyć opis tego wydarzenia... Bo cóż! Wielkie nazwisko wielkiego aktora ewidentnie zaciążyło nad tym spektaklem. Bo Jerzy Trela wielkim aktorem jest. Nie sposób z tą tezą dyskutować. Wie to każde dziecko. I ma w sobie tę charyzmę, tę wielkość i tę klasę, że jak zagra, to musi mieć oklaski na stojąco, nawet jeżeli zagra tak sobie, bo ludzie przychodzą do teatru, żeby zobaczyć prawdziwą gwiazdę i jeżeli ona jest, to znaczy, że spektakl był dobry. Wie to każdy tak zwany bywalec. Zobaczywszy ten monodram poczułam się lekko zażenowana. Bo bardzo cenię Jerzego Trelę i widziałam go wielu wspaniałych kreacjach i naprawdę nie mogę zrozumieć, dlaczego w Rzeszowie wypadł tak słabo. A drugim moim uczuciem było… upokorzenie. Poczułam się potraktowana jak prowincjuszka, którą wszystko powinno zachwycać. Jak byśmy się tutaj w Rzeszowie robili za jakąś straszną wiochę, a wielkiego aktora powinni oglądać wyłącznie na klęczkach. No cóż! Chyba tak nie jest!
A co ze spektaklem?! Był zrobiony poprawnie. Monodram to trudna forma ekspresji scenicznej. Ale to oczywiście nie tłumaczy bylejakości i nudy! Spektakl oparto na podstawie tekstu Leszka Kołakowskiego. Tytułowy bohater raz jest księdzem, raz diabłem. Poddaje gruntownej analizie ludzkie grzechy i sposoby, w jakich diabeł próbuje do nas dotrzeć. To dość interesujący monolog, popis sztuki retorycznej autora, podany zawodowo. Tylko tyle i aż tyle. Do tego dołożono garść fajerwerków formalnych. Pewnym urozmaiceniem inscenizacyjnym było umieszczenie na scenie gromady widzów po jednej i drugiej stronie frontalnie usytuowanego fotela. W ten sposób widzowie stali się poniekąd statystami. Bo aktor zwracał się bezpośrednio do nich i można było obserwować ich reakcje na to, co dzieje się na scenie. Ponadto inscenizacyjny standard: trochę dymów, trochę świateł, niepokojących dźwięków, trochę nastrojowej muzyki i szlagier tego widowiska: prawdziwe słupy ognia na scenie. Ach! Proszę państwa! Co to był za ogień! Teraz już wiem na pewno, że weszliśmy do Europy! Tylko czy o to chodzi w teatrze?! Czy w tym tkwi jego istota?! Chyba nie! Zaryzykuję więc twierdzenie, że ogień i dymy uratowały wielkiego Trelę, że gdyby nie było tych technicznych gadżetów, to ludzie nie wytrzymaliby tego widowiska, chociaż było krótkie. A szkoda.
Jako trzeci ujrzeliśmy spektakl w reżyserii Jana Szurmieja z Teatru Żydowskiego z Warszawy. Było to coś bardzo w stylu Szurmieja. Widowisko pt. „Straszna gospoda” powstało na podstawie opowiadania Isaaca Bashevisa Singera i opisuje zawile losy kilku sympatyczny i młodych Żydów obojga płci, które kończą się rozwiązaniem ich problemów i wielkim weselem, a po drodze przekazanych zostaje kilka uroczych, filozoficznych sentencji, charakterystycznych dla tej grupy narodowościowej. Spektakl w istocie jest ciepłą bajką dla dorosłych, lub też teatrem familijnym. Przyjrzyjmy się treści sztuki. Na dzikim pustkowiu mieści się tytułowa straszna gospoda, gdzie urzędują diabeł i czarownica. Mają w swym posiadaniu trzy urocze żydowskie dziewice, które zostały tam uwięzione i pracują ciężko niczym bohaterka Kopciuszka. Nadciąga straszna wichura. W niej gubią się trzej żydowscy młodzieńcy, którzy - już wspólnie – trafiają do gospody. Tam, wzorem swoich poprzedników, powinny zostać ograbieni i unicestwieni, ale wpadają w oko pięknym dziewczętom, które się temu skuteczne przeciwstawiają. Ponadto jeden z młodzieńców studiuje Kabałę, więc z powodzeniem stawia opór złemu.
Spektakl jest opisem walki dobra ze złem. Ładnym, plastycznym, zabawnym i lekkim. Czujemy się trochę jak dzieci. Bo wszystko jest podane w zabawowej, dziecięcej, przerysowanej formie. Trudno to widowisko sklasyfikować. Trochę to spektakl muzyczny, trochę spektakl dla dzieci, trochę musical rodem z Józefowicza, a trochę bardzo popularna rozrywka jakby żywcem wzięta z programu „Gwiazdy tańczą, śpiewają lub też robią z siebie totalnych idiotów na wodzie, lodzie, czy w zupełnie innym miejscu”. Taki galimatias. Trudno więc jednoznacznie ocenić ten spektakl. Ma swoje wyżyny i niziny. Bawi i śmieszy, zachwyca i nudzi. Przez trzy i pół godziny jego trwania przeżywamy wszystko. Ale – dla przyzwoitości – trzeba przyznać, że są w nim rzeczy naprawdę dobre. Na przykład gra głównych aktorów, czy też niektóre partie wokalne, czy piękna scenografią Sabiny Bicz... A poza tym w każdym z nas tkwi dziecko, które czasami lubi się zabawić i popatrzeć na emocjonującą historię z happy endem w tle ...
A na zakończenie zobaczyliśmy widowisko z Agencji Artystycznej CDN z Krakowa. W spektaklu pt. „Zazdrość” na podstawie dramatu Eshter Vilar wystąpiły trzy panie: Joanna Żółkowska, Katarzyna Taracińska-Badura i Anna Kózka. Jest to znany, bardzo dobrze napisany, obyczajowy komediodramat. W nowoczesnym apartamentowcu mieszkają trzy panie. Najstarsza z nich, prawniczka Helen dostaje list od znacznie młodszej od siebie, mocno wyemancypowanej Yany, która informuję, że ma romans z jej mężem. Pomiędzy paniami dochodzi do intensywnej korespondencji, co owocuje przeniesieniem się męża Helen do dizajnerskiego mieszkania Yany. Listy są wyrazem bardzo emocjonującego, inteligentnego i pełnego złośliwości dialogu, który odsłania meandry kobiecej duszy. Kiedy wydaje się, że zmiany zostały już utrwalone na dobre - niewierny małżonek znajduje sobie kolejną…
Sztuka jest powszechnie znana. Ale jak każdy dobry tekst ciągle może się podobać. Widzowie z zapartym tchem słuchali dramatycznej i błyskotliwej wymiany zdań pomiędzy paniami, w zawartych w niej rozterkach i rozpaczy zapewne odnajdując własne dylematy, a gdy pod koniec spektaklu padła zasadnicza kwestia, trzeźwo oceniająca przedmiot ich sporu: „to o to ta cała awantura?!” – przerwano ją burzą oklasków. Spektakl zrealizowany został bardzo ascetycznie. Formy ekspresji scenicznej zostały tu mocno zredukowane, a dramaturgia skupia się głównie na powściągliwej grze dwóch pań: Żółkowskiej i Badury. Ale ponieważ to bardzo dobre aktorki i bardzo dobre kreacje, od ich dialogu nie jesteśmy się w stanie oderwać.
No i na koniec podsumowanie. „Zazdrość” w reżyserii Moniki Powalisz to solidna teatralna produkcja, „Straszna Gospoda” Szurmieja to widowisko sympatyczne, aczkolwiek nierówne, a monodram w wykonaniu Jerzego Treli wypadł na tym tle zdecydowanie najsłabiej. Natomiast bez wątpienia najlepszym spektaklem tegorocznych „Spotkań” było widowisko teatru tańca z Bielefeldu. Taki wniosek może zaskakiwać. Miasto Bielefeld kojarzy się nam wyłącznie z tym, że to partnerskie miasto Rzeszowa i że współpraca z nim układa się dobrze. Czy ktoś słyszał o tym, że Bielefeld jest światowym centrum kultury?! Absolutne nie! Tymczasem właśnie to z tego miasta przyjechał do nas spektakl na najwyższym światowym poziomie. To trochę tak, jak z realizacjami Siemaszkowej. Nikomu w tak zwanych opiniotwórczych kręgach nie przejdzie do głowy, że to tu właśnie robi się widowiska niejednokrotnie lepsze od osiągnięć prestiżowych teatrów warszawskich czy też krakowskich. Widocznie ten nasz małomiasteczkowy rytm służy takiemu wyciszeniu, skupieniu i koncentracji, które sprzyjają powstawaniu arcydzieł. A że nie przebijają się one na salony?! No cóż! Tym gorzej dla salonów.
krytyk sztuki